środa, 12 stycznia 2011

Meet me in St.Louis (1944)


Film o pewnym prawniku, choć jego osoba ma tu najmniejszy wpływ na film, jego awans sprawia, że rodzina musi się przenieść do Nowego Yorku. To prawdziwa rozpacz dla jego żony, czterech córek: dwóch dziewczynek, dwóch dorodnych dam oraz pomocy domowej i dziadka. Niesamowicie radosny, pełen zachwycających strojów, fryzur, och, coś zdecydowanie dla fanek lat 40stych, 50siątych. Motyw świąt pojawia się tu w postaci bałwanów, choinek i balu, ale poza tym nie omija nas Halloween, czy przyjemny lipiec. Rodzina wariuje na samą myśl opuszczenia domu w St.Louis, z niezrozumiałych dla mnie powodów.

A tak z naszych czasów? Film jest o popłakujących damach, balach... Osobiście płakałam na scenie zakładania gorsetu. W mojej głowie nie mieści się ten bajkowy świat. To chyba dobre określenie. Taka bajka dla dorosłych. O mamusi, o pomocy domowych, o siostrzanej miłościbez iskry nieporozumienia, o kochającym niezrzędzącym dziadku, o pracującym, surowym ojcu. Pomijajam to, że wszyscy śpiewają. W filmie panuje drażniąca radość, ale gdy jesteśmy obwładnięci świątecznym nastrojem, radośnie przysiądziemy do tego radosnego filmu i radośnie od niego odejdziemy.

Jak każdy relikt, najlepsze w nim jest to, że jest reliktem.

6/10

1 komentarz: