Wydawnictwo Rebis, rok 1999, ilość stron 246
Jeszcze nie tak dawno temu gotowa byłam kruszyć kopie z każdym, kto źle wyraził by się o książkach Whartona, jeszcze nie tak dawno temu polecałam W księżycową, jasną noc, jako jedną z najlepszych książek tego pisarza i jedną z najlepszych książek na temat bezsensu wojny. Dziś przeczytawszy ją po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego książka, która zachwycała mnie przed laty została teraz odebrana, jako pozycja co prawda nie najgorsza, ale żadne takie tam; najlepsza, wnikliwa, dogłębna. Nie sugeruję się opiniami innych, (zresztą większość znalezionych w internecie opinii jest dość entuzjastyczna), więc dlaczego.
Książka dotyczy autentycznych przeżyć pisarza podczas II wojny światowej. W 1944 roku w Ardenach, tuż przed świętami Bożego Narodzenia Will Knott (czyli William Wharton, a raczej Albert du Aime) wraz z pięcioma żołnierzami, zostaje wysłany przez trzęsącego portkami dowódcę Love`a na zwiad. Jakie jest zadanie zwiadowców – tego nie wie nikt. Mają spenetrować teren, zorientować się, czy opuszczony pałac jest rzeczywiście opuszczony i pojmać języka. W jakim celu? No chyba jedynie takim, aby ich zwierzchnik mógł się wykazać przed dowództwem. Sześciu nieprzeciętnie zdolnych, młodych ludzi (o IQ ponad 120) usiłuje przeżyć. Ratując się od uporczywych myśli o koszmarze wojny wykorzystują każdą wolną chwilę na to, aby zapomnieć, gdzie się znajdują; czytają książki (ku zgrozie dzisiejszych bibliofilii dzielą jeden egzemplarz na części tak, aby mogli czytać jednocześnie), rozgrywają brydżowe rozdania bez użycia kart, rysują na kawałkach kartonu, wymyślają słowne łamigłówki oraz grają na skrzypcach. Nie są to zajęcia, jakich można by się spodziewać po żołnierzach, których codzienność stanowią paro-godzinne warty w zimnych, błotnistych okopach. Oddział Willa natyka się na oddział żołnierzy niemieckich, który podobnie jak oni ma już dość działań wojennych, bezsensownego zabijania, strachu, zamierza się poddać. Pertraktacje pokojowe toczą się z towarzyszeniem bitwy na śnieżki, śpiewu kolęd oraz wymiany podarków bożonarodzeniowych. Zakończenie nie ma jednak nic wspólnego z idylliczną atmosferą świąt.
W księżycową, jasną noc to prostymi słowami napisana opowieść o bezsensie wojny, o utracie najcenniejszych jednostek, o tragedii tysięcy młodych ludzi posyłanych na pewną i okrutną śmierć w imię czyichś aspiracji, w wyniku czyjeś nieudolności, w splocie okrutnych pomyłek losu.
Czyta się szybko i mimo ciężkiego tematu dość dobrze. Język Whartona jest jak zwykle prosty, momentami dosadny, a nawet kolokwialny, co przy powieści o wojnie nawet nie razi. Jeśli razi to może to uporczywe w wydaniu pisarza powracanie do spraw fizjologii. Kto czytał Tatę, Wieści czy którąkolwiek z jego książek wie o czym piszę. Temat ważny i ważki, ciekawa historia, jest dramatyzm, ale wszystko razem wydaje mi się takie trochę powierzchowne. W książce autor nawiązuje do czytanej przez bohaterów książki Na zachodzie bez zmian Remarque. No właśnie, moim zdaniem książka traci najwięcej poprzez porównanie z tym autorem. Temat podobny, a sposób przedstawienia zupełnie inny. Wharton i Remarque piszą to samo, ale innymi słowami, piszą o tym samym, ale piszą inaczej. U Whartona zabrakło mi głębi, jaką odnalazłam u Remarque.
Przemyślenia nieprzeciętnie inteligentnych bohaterów powieści są bardzo proste:
"Tu nic nie ma sensu. Jak można dopatrywać się sensu w czymś, co jest z gruntu bezsensowne- jak na przykład wojna?"
"Błagam Cię, Boże, daj mi przez to wszystko przebrnąć tak, żebym się za bardzo nie zeszmacił".
''Kiedy to piekło się skończy''.
Może właśnie urok książki polega na jej prostocie.
Nie napiszę, że jest to kiepska książka, ale mój zachwyt w stosunku do niej znacznie ochłódł. Jeszcze nie tak dawno temu gotowa byłam kruszyć kopie z każdym, kto źle wyraził by się o książkach Whartona, jeszcze nie tak dawno temu polecałam W księżycową, jasną noc, jako jedną z najlepszych książek tego pisarza i jedną z najlepszych książek na temat bezsensu wojny. Dziś przeczytawszy ją po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego książka, która zachwycała mnie przed laty została teraz odebrana, jako pozycja co prawda nie najgorsza, ale żadne takie tam; najlepsza, wnikliwa, dogłębna. Nie sugeruję się opiniami innych, (zresztą większość znalezionych w internecie opinii jest dość entuzjastyczna), więc dlaczego.
Książka dotyczy autentycznych przeżyć pisarza podczas II wojny światowej. W 1944 roku w Ardenach, tuż przed świętami Bożego Narodzenia Will Knott (czyli William Wharton, a raczej Albert du Aime) wraz z pięcioma żołnierzami, zostaje wysłany przez trzęsącego portkami dowódcę Love`a na zwiad. Jakie jest zadanie zwiadowców – tego nie wie nikt. Mają spenetrować teren, zorientować się, czy opuszczony pałac jest rzeczywiście opuszczony i pojmać języka. W jakim celu? No chyba jedynie takim, aby ich zwierzchnik mógł się wykazać przed dowództwem. Sześciu nieprzeciętnie zdolnych, młodych ludzi (o IQ ponad 120) usiłuje przeżyć. Ratując się od uporczywych myśli o koszmarze wojny wykorzystują każdą wolną chwilę na to, aby zapomnieć, gdzie się znajdują; czytają książki (ku zgrozie dzisiejszych bibliofilii dzielą jeden egzemplarz na części tak, aby mogli czytać jednocześnie), rozgrywają brydżowe rozdania bez użycia kart, rysują na kawałkach kartonu, wymyślają słowne łamigłówki oraz grają na skrzypcach. Nie są to zajęcia, jakich można by się spodziewać po żołnierzach, których codzienność stanowią paro-godzinne warty w zimnych, błotnistych okopach. Oddział Willa natyka się na oddział żołnierzy niemieckich, który podobnie jak oni ma już dość działań wojennych, bezsensownego zabijania, strachu, zamierza się poddać. Pertraktacje pokojowe toczą się z towarzyszeniem bitwy na śnieżki, śpiewu kolęd oraz wymiany podarków bożonarodzeniowych. Zakończenie nie ma jednak nic wspólnego z idylliczną atmosferą świąt.
W księżycową, jasną noc to prostymi słowami napisana opowieść o bezsensie wojny, o utracie najcenniejszych jednostek, o tragedii tysięcy młodych ludzi posyłanych na pewną i okrutną śmierć w imię czyichś aspiracji, w wyniku czyjeś nieudolności, w splocie okrutnych pomyłek losu.
Czyta się szybko i mimo ciężkiego tematu dość dobrze. Język Whartona jest jak zwykle prosty, momentami dosadny, a nawet kolokwialny, co przy powieści o wojnie nawet nie razi. Jeśli razi to może to uporczywe w wydaniu pisarza powracanie do spraw fizjologii. Kto czytał Tatę, Wieści czy którąkolwiek z jego książek wie o czym piszę. Temat ważny i ważki, ciekawa historia, jest dramatyzm, ale wszystko razem wydaje mi się takie trochę powierzchowne. W książce autor nawiązuje do czytanej przez bohaterów książki Na zachodzie bez zmian Remarque. No właśnie, moim zdaniem książka traci najwięcej poprzez porównanie z tym autorem. Temat podobny, a sposób przedstawienia zupełnie inny. Wharton i Remarque piszą to samo, ale innymi słowami, piszą o tym samym, ale piszą inaczej. U Whartona zabrakło mi głębi, jaką odnalazłam u Remarque.
Przemyślenia nieprzeciętnie inteligentnych bohaterów powieści są bardzo proste:
"Tu nic nie ma sensu. Jak można dopatrywać się sensu w czymś, co jest z gruntu bezsensowne- jak na przykład wojna?"
"Błagam Cię, Boże, daj mi przez to wszystko przebrnąć tak, żebym się za bardzo nie zeszmacił".
''Kiedy to piekło się skończy''.
Może właśnie urok książki polega na jej prostocie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz